15 Października Voluntary Service
Agnieszka, Dominika i Julia na wolontariacie misyjnym w Albanii

GORĄCO. To było zdecydowanie najczęściej powtarzane przez nas słowo podczas 2-tygodniowego wolontariatu w Albanii. Na lotnisku w Tiranie najpierw bezlitośnie przywitał nas płynący z nieba żar, a zaraz po nim ksiądz Wojtek. Po obiedzie nad piękną laguną i kilku przygodach (wyławianiu czapki Dominiki z wody i podziwianiu pracującego w wodzie rybaka) ruszyliśmy do Boriç, gdzie miałyśmy spędzić pierwszy weekend naszego wolontariatu.


Podczas dwugodzinnej drogi nie mogłyśmy się nadziwić widokom za oknem – przywitał nas zupełnie inny klimat, niemal całkowity brak drzew, sucha ziemia, palące o wiele mocniej niż w Polsce słońce. Jednak to, co jeszcze bardziej zwracało uwagę to ogromna liczba opuszczonych budynków. Niektóre stały się niepotrzebne po upadku komunizmu, inne nie zostały ukończone – przez złą konstrukcję groziły zawaleniem lub inwestycja okazała się nietrafiona. Z wielu domów, które jednak były zamieszkane, wystawały wielkie metalowe pręty. Misjonarz wytłumaczył nam, że jest to sposób na niepłacenie podatków w Albanii – „budynek jest jeszcze w budowie, powstanie kolejne piętro”...

No i te skrajności… Z jednej strony biedne, chylące się domy, wiekowe samochody, a zaraz obok kolorowe „pałace” z à la greckimi kolumnami i najnowsze auta.

Na parafii w Boriç powitali nas ksiądz Jarek i ksiądz Mojżesz z Indii. Od razu zaczęli opowiadać ciekawostki o Albanii i swojej pracy, która obejmuje głównie opiekę nad parafią i przychodnią zdrowia, a latem także organizację i prowadzenie Kampi Veror – półkolonii dla dzieci. Misjonarzom w Albanii, poza wysoką temperaturą, codzienność przynosi wiele wyzwań, jak chociażby edukacja parafian w zakresie wiary. Historia antyreligijnego reżimu odcisnęła swoje piętno, dodatkowo w szkołach nie ma katechezy, przez co ludzie muszą uczyć się tu o Chrystusie od podstaw. Inną „przeszkodą” jest silny południowy temperament – burzliwe wymiany zdań czy uparte trwanie przy swoim są dla Albańczyków chlebem powszednim.

Pierwsze 2 dni u księdza Jarka spędziliśmy głównie na zwiedzaniu. Duże wrażenie wywarło na mnie największe na północy kraju miasto Szkodra. Albański styl jazdy (zdający się mówić, że zasady ruchu drogowego są tylko sugestią i lepiej być spontanicznym) w mieście stał się jeszcze bardziej widoczny. Do tego wszechobecny chaos – poplątane słupy telefoniczne, zawiłe uliczki, targowiska. W oczy rzucała się też duża liczba bezdomnych zwierząt, głównie psów. Ulice wieczorem były pełne ludzi oglądających mecz (trwały akurat Mistrzostwa Europy w piłce nożnej), z wynikiem którego zresztą byliśmy na bieżąco, bo transmisję mijaliśmy dosłownie co kilkanaście metrów. Widać, że południowcy cenią sobie życie towarzyskie, a wieczór to ich pora.

W ten weekend miałyśmy też okazję zobaczyć albański ślub. Różni się on pod wieloma względami od ślubu w Polsce. Po pierwsze w Albanii powszechne jest zawieranie sakramentu małżeństwa bez Mszy Świętej. Komunię przyjmują wtedy tylko nowożeńcy. Następna różnica to gust estetyczny, który u nas uznalibyśmy za lekko przesadzony, może ,,kiczowaty”, jednak tu czerwony dywan i suknia z perełek były czymś jak najbardziej pożądanym. No i w końcu stosunek do punktualności. Wszyscy się spóźnili, łącznie z parą młodą. Nikt jednak nie był tym specjalnie przejęty. Młodzi zajęli swoje miejsca i ceremonia się rozpoczęła.

Od poniedziałku ruszyłyśmy do pracy. Trafiłyśmy do parafii w Gurëz. Ksiądz Wojciech wraz z księdzem Giannim z Włoch opiekują się tam ośrodkiem Pod Aniołami. To miejsce wyjątkowe, gdzie pod czujnym okiem pań psycholog niepełnosprawni intelektualnie podopieczni codziennie biorą udział w zajęciach rozwijających ich samodzielność. Co ważne, jest to też czas „wytchnienia” dla ich rodzin… Naszym głównym zadaniem było pomalowanie ściany salki gimnastycznej ośrodka tak, by nadać jej koloru i zachęcić podopiecznych do ćwiczeń. Same też spędziłyśmy z nimi sporo czasu pomagając w pracach nad ozdobnymi piórnikami. Wszyscy byli zaangażowani i widać było, że wspólna praca sprawiała im dużo radości. Nie zapomnę Albana, chorego na zespół Downa chłopaka, który samą obecnością wprowadzał uśmiech, zarażał wszystkich swoją pozytywną energią i prostotą ducha.

Podczas naszych ostatnich dni w Gurëz miały się odbyć półkolonie dla dzieci, ale przez duże upały zostały odwołane. Wróciłyśmy więc do farb i zajęłyśmy się ścianą w przedszkolu Sióstr Bazylianek, na której widnieją teraz cyferki i zwierzęta. Jednego dnia wybrałyśmy się też z księdzem Wojtkiem oraz siostrą Emmą na poświęcenie domu jednej albańskiej rodziny. Po przybyciu pod wskazany adres zobaczyliśmy wielki dom, jednak wyraźnie w trakcie budowy. Nie wydawało się, żeby ktoś tam mieszkał. Przez telefon parafianka pokierowała nas kilka metrów dalej. Stała tam mała, chyląca się chatka. Jej wnętrze było urządzone bardzo prosto: stół, kanapa, komoda, a na ścianie zdjęcia członków rodziny. W drugim pomieszczeniu byłą kuchnia, też w stanie dość surowym. Jak się okazało, po trzęsieniu ziemi, które kilka lat wcześniej uszkodziło dom, starsi parafianie rozpoczęli budowę nowego, jednak źle oszacowali koszty i aktualnie budynek stoi niezdatny do użytku, a oni niestety nadal żyją w złych warunkach. Kiedy po miłej rozmowie przyszedł czas wracać, na podwórku żegnały nas jeszcze indyki, które siostra Emma ochoczo prowokowała do gulgania wydając odpowiednie dźwięki.

W Boriç czekała nas jeszcze pomoc przy półkoloniach Kampi Veror. Dla większości były przygotowane konkurencje sportowe, a najmłodszych zabierałyśmy do salki, w której mogli się bawić. Nie zabrakło kolorowanek i lepienia z modeliny. Dzieci były bardzo zaciekawione i wdzięczne za spędzony z nimi czas. Wiele z nich było spragnionych miłości i uwagi, której nie zawsze starczy od zajętych pracą lub młodszym rodzeństwem rodziców, niektóre nie były też przyzwyczajone do obecności innych dzieci i dopiero uczyły się wspólnej zabawy.

Codziennie rozdawano też małe podwieczorki w postaci słodyczy lub owoców. Pomimo dużej ilości tanich produktów, np. sezonowych owoców, są w parafii dzieci, których jedynym posiłkiem w ciągu dnia jest np. chleb z serem… Rodzice często nie zdają sobie sprawy z tego, jak ważna jest zróżnicowana dieta.

Oprócz zabaw nieodłączną częścią każdego dnia była głoszona w kościele katecheza księdza Jarka. Nie wiemy oczywiście, co dokładnie mówił (albański nie jest zbyt intuicyjny), ale tematem przewodnim półkolonii była rodzina, a wśród słuchaczy były momenty tak śmiechu, jak i widocznego skupienia, więc musiało być ciekawie.

Dopiero zaczęłyśmy wchodzić w rytm życia albańskich misjonarzy, a już nadszedł czas pożegnania. Po powrocie do domu może temperatura już tak nie doskwierała, powstała za to tęsknota za rodzinną i pełną miłości atmosferą, której doznałyśmy w Albanii. Dzięki niej, zamiast zastanawiać się jaki jeszcze cel mogę sobie wyznaczyć i w co się zaangażować, doceniłam bardziej codzienność – zwykłe rozmowy przy kawie, zabawę z dziećmi czy sprzątanie po wspólnym obiedzie.

Zrozumiałam, że nie trzeba wielkich środków i głośnych osiągnięć, by pięknie służyć Bogu. W pokornej, codziennej pracy i byciu dla drugiego człowieka jest tyle samo dobra. Polecam taki wolontariat wszystkim, którzy chcą spojrzeć na siebie z większym dystansem i dołożyć swoją małą cegiełkę do pracy naszych misjonarzy.

Julia Rachwał
Sercańska wolontariuszka w Albanii