Ze snu, który zmorzył mnie po 40 godzinach podróży, wyrwały mnie znajome odgłosy – przesuwanie mebli, moczenie szmaty do podłogi w wiadrze pełnym wody i energiczne jej wyciskanie, nawoływania do pobudki, szybkie kroki… Wstałam z łóżka, otworzyłam drzwi i nieco zaspanym jeszcze głosem zapytałam: „Qué hora es?” („Która godzina?”), na co jedna z młodszych dziewczynek radośnie odpowiedziała: „Hora de jugar!” („Godzina zabawy!”). Wiedziałam, że nie ma na co czekać, dziewczynki czekają!
Do Cochabamby poleciałam drugi raz. Tym razem w Domu dla Dziewcząt Św. Franciszka planowałam zostać pięć tygodni. Po raz kolejny też termin wolontariatu zgrałam z feriami zimowymi w Boliwii. W sierocińcu mieszka obecnie 60 dziewczyn – najmłodsza będzie obchodziła 4. urodziny, a najstarsza skończyła niedawno 25 lat. Zajmują się nimi trzy siostry Sercanki – jedna Polka i dwie Boliwijki. W domu nie ma żadnego dodatkowego personelu, więc wszystkie prace domowe (gotowanie, pranie czy sprzątanie) wykonują dziewczyny. Obowiązkiem studentek jest ponadto zajmowanie się maluchami – budzenie ich na czas do szkoły, pilnowanie, by zjadły posiłek, sprawdzanie, czy mają czyste ubrania. Przy tak dużej liczbie dzieci przydaje się każda pomoc.
Czasu na wspólne aktywności miałyśmy bardzo dużo – z powodu niskich temperatur i związanej z tym dużej zachorowalności na zapalenie płuc wśród dzieci władze państwowe wydłużyły ferie zimowe z dwóch do czterech tygodni. Każdego dnia dom budził się do życia około 8:00 rano, gdy na zewnątrz temperatura nie przekraczała 3oC. Ponieważ placówka nie jest ogrzewana, niewiele cieplej było wewnątrz – dziewczyny ubrane w ciepłe dresy, kurtki i czapki szybko zbiegały na śniadanie. W kuchni czekały na nas przygotowane przez studentki bułki z masłem lub dżemem (w niedzielę z wędliną) oraz gorąca herbata. Trzęsąc się z zimna rozmawiałyśmy, żartowałyśmy, planowałyśmy aktywności na cały dzień. Po posiłku był czas na drobne prace porządkowe – zamiatanie i zmywanie podłogi, mycie naczyń, wycieranie stołów.
O godzinie 10:00, gdy robiło się nieco cieplej, zapraszałam dziewczynki na zajęcia plastyczne. Z kolorowego papieru i przywiezionych z Polski materiałów kreatywnych, takich jak pompony, cekiny, wstążki czy ruchome oczy, powstawały krajobrazy, zwierzęta, postaci z bajek. Efekty naszej pracy wieszałyśmy na ścianach domu, by nieco ożywić jego wnętrze. Przedpołudnie upływało na zabawie w ogrodzie, aktywnościach sportowych czy grze w planszówki. Niekiedy udało mi się na chwilę wymknąć do kuchni, by pomóc pokroić warzywa na surówkę lub przygotować kotlety na obiad.
Popołudnia były z kolei czasem nauki. Siostry przykładają ogromną wagę do tego, by każda z wychowanek ukończyła szkołę i zdobyła jak najlepszy zawód. Wiedzą, że tylko to zapewni im godną i bezpieczną przyszłość poza murami sierocińca. Wśród podopiecznych są zatem studentki prawa, pielęgniarstwa czy fizjoterapii. Te, które nie są w stanie sprostać programowi studiów, uczą się w szkole gastronomicznej lub kończą kursy kosmetyczne i fryzjerskie. Młodsze pilnie odrabiają zadania domowe, uczą się języka angielskiego, tańczą balet. Na ścianach w ich sypialniach wiszą kartki z tabliczką mnożenia i schematy budowy anatomicznej człowieka. Dzięki dziewczynkom wiem już, jak po hiszpańsku powiedzieć „pierwiastek sześcienny” czy „energia wiatrowa”.
Soboty mijały nam głównie na pracach domowych. Ponieważ w domu jest tylko jedna pralka, przez kilka godzin ręcznie prałyśmy nasze ubrania. Dokładnie myłyśmy stoły i krzesła w jadalni, zbierałyśmy papierki z trawnika wokół domu, zamiatałyśmy chodniki, wyrywałyśmy chwasty. Popołudniami piekłyśmy ciasta i ciasteczka. Natomiast niedzielę zaczynałyśmy od Mszy Świętej w pobliskim kościele, by następnie pojechać do parku miejskiego lub na plac zabaw.
Już w pierwszym tygodniu mojego pobytu w Cochabambie dziewczynki zasypały mnie własnoręcznie zrobionymi laurkami. Pisały w nich, że dziękują za moją obecność, za to, że poświęcam im czas i przywożę prezenty z Polski. Łza popłynęła mi po policzku, kiedy przeczytałam, że je uszczęśliwiam. Wiele podopiecznych ma za sobą bardzo trudne doświadczenia życiowe. Niektóre z nich są sierotami, inne zostały porzucone przez rodziców lub przeszły przez piekło przemocy fizycznej czy seksualnej. Część z nich wychowywała się w skrajnej biedzie i, aby przeżyć, szukała jedzenia na ulicach... Dom dla Dziewcząt Św. Franciszka jest więc dla nich bezpieczną przystanią, gdzie mają zapewnione wyżywienie, ubranie, pomoc medyczną, gdzie mogą się kształcić i pod opieką psychologa leczyć swoje traumy. Cieszę się, że przez tych kilka tygodni w roku mogę dać im odrobinę beztroski, radości i zabawy.
Niestety są sprawy, które spędzają siostrom Sercankom sen z powiek i kładą się cieniem na funkcjonowaniu domu. Chodzi o coraz trudniejszą sytuację polityczną i gospodarczą państwa. Pod koniec czerwca w Boliwii miał miejsce nieudany zamach stanu. Od wielu miesięcy w całym kraju brakuje benzyny – pod stacjami tworzą się wielokilometrowe kolejki, a paliwo jest reglamentowane. Ceny podstawowych towarów rosną w zawrotnym tempie – ryż, makaron czy warzywa w czasie wakacji zdrożały o niemal 100%. W Cochabambie i okolicach od marca do września nie pada deszcz i miasto cierpi na deficyt wody. Władze z godziny na godzinę, bez żadnego ostrzeżenia, decydują o zakręceniu przysłowiowych kurków dla mieszkańców nawet na kilka dni. Niezadowolenie obywateli objawia się regularnymi protestami, które mają postać blokad drogowych – już w pierwszym tygodniu nauki po zakończeniu ferii zimowych dziewczynki przez dwa dni uczyły się zdalnie, gdyż blokady objęły całe miasto i dotarcie do szkoły było niemożliwe. Ponieważ w domu brakuje komputerów, Siostry oddawały dzieciom swoje telefony, by mogły połączyć się z nauczycielem.
Na chwilę obecną siostra Anna Kurysz, dyrektor domu, ma dwa marzenia – założenie systemów hydroponicznych do uprawy warzyw i zbudowanie małego, zadaszonego boiska na tyłach domu. Posiadanie własnych jarzyn pozwoli domowi choć w niewielkim stopniu zmniejszyć wydatki na jedzenie, a nawet zarobić, jeśli możliwa będzie ich sprzedaż. Natomiast boisko stanie się miejscem do gier zespołowych oraz nauki tańca dla dziewczynek.
Z nostalgią wracam myślami do Cochabamby i „moich” dziewczynek. Przed oczami mam skromny wystrój domu i uśmiechnięte twarze podopiecznych. W uszach rozbrzmiewają mi ich głosy, wołające co rano „Buen día, Moniśka!” („Dzień dobry, Moniśka!”). Serce przepełnia mi wdzięczność za ten wspólny czas i nadzieja na kolejne spotkania. Choć każdy taki wolontariat pochłania dużo sił fizycznych i psychicznych, wracam z nich bogatsza – przede wszystkim o świadomość tego, jak wiele w życiu mam i jak mało potrzeba, by doświadczyć prawdziwego szczęścia i dawać je innym.
Monika Deja