Ksiądz Jakub Szałek pisze o swojej misyjnej rzeczywistości - trudach podróży, chorobie swojego katechisty i tradycyjnym pogrzebie. Ale w tych przygnębiających sytuacjach odnajduje coś, co daje mu siłę do dalszej pracy.
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Gorąco pozdrawiam z dalekiego Czadu! W tym roku dużo padało. Dlatego kolejne studnie zaczniemy kopać pod koniec stycznia albo w lutym. Natomiast tabliczki z nazwiskami fundatorów zaczniemy już przygotowywać.
U mnie wszystko dobrze. Jestem zdrowy. Dzięki Bogu Covid-19 nie atakuje na razie Czadu. Chyba sam Pan Bóg nas tutaj chroni. Gdyby wirus rozprzestrzenił się w Czadzie na taką skalę jak Europie, to pewnie niewielu z nas miałoby szansę na przeżycie... Na co dzień, w normalnych warunkach, nie ma tutaj podstawowej opieki medycznej, która zapewniłaby w miarę normalne leczenie. Łatwo sobie wyobrazić, jak wyglądałoby leczenie w czasie kryzysu, na przykład związanego z Covid-19. To znaczy, że nie byłoby jak, ani gdzie się leczyć... Może jedynie mieszkańcy stolicy Czadu mieliby jakiś dostęp do szpitala, gdzie mogliby dochodzić do zdrowia. Niech zatem sam Pan Bóg nas chroni przed tym wirusem! Dla Czadu to najbardziej optymalna opcja, która napawa jakąś nadzieją.
Pod koniec września wyruszyłem z miasta do mojej misji. Tak jak zawsze, pokonanie ponad 100 kilometrów motorem zajęło mi cały dzień. Ostatni etap, który miałem przejechać bryczką ciągniętą przez byki, musiałem pokonać pieszo w wodzie po pas, idąc przez pola ryżowe. Dlaczego? Po kilkuset metrach jazdy na bryczce urwało się koło. Trzeba było szybko zeskoczyć do wody, żeby ratować bagaże (żeby się nie zamoczyły), a pozostałe 5 kilometrów pokonać piechotą w wodzie i błocie. Byki odczepiliśmy i zabraliśmy ze sobą. Natomiast nasze motory i bagaże umocowaliśmy na krzywo pochylonej bryczce, żeby nie zsunęły się do wody. Kiedy dotarliśmy do misji, było już ciemno. Byłem trochę zmęczony tą całą drogą... W nocy ktoś przywiózł nam motory i bagaże. W Czadzie każda podróż jest pełna niespodzianek... Już się do tego trochę przyzwyczaiłem...
Pierwsze dni pobytu na mojej misji Doumougou okazały się dość smutne. Jeden z moich katechistów bardzo ciężko zachorował na malarię. Miejscowy pielęgniarz nie był w stanie nic zrobić. Poradził, żeby odtransportować chorego do szpitala. Musieliśmy znaleźć motor, dobrego kierowcę oraz kogoś, kto będzie trzymał chorego. Z samego rana we trójkę ruszyli motorem. Podziwiałem kierowcę! Nawet nie próbowałem sobie wyobrażać, jak oni tę drogę pokonają. Dla mnie trudno jest przejechać przez te błota i wody bez pasażera... Na szczęście udało się. Wieczorem byli już w miejskim szpitalu. Niestety stan chorego pogorszył się bardzo mocno. W nocy zmarł w szpitalu.
Zmarłego trzeba było przywieźć z powrotem do wioski. Jedyny środek transportu to motor. W jaki sposób podróżować motorem z człowiekiem, który nie żyje? Gdybym tego nie widział, sam bym nie uwierzył... Zwłoki umieścili w środku, między kierowcą a pasażerem. Nogi zmarłego mocno przywiązali do ramy motoru. Z przodu był kierowca, z tyłu pasażer, który podtrzymywał zwłoki, żeby nie chwiały się na boki. I znowu cały dzień drogi... Wyjechali bardzo wcześnie rano i po południu byli na wiosce.
Zaraz po ich przyjeździe, tego samego dnia, odprawiliśmy pogrzeb. Poszedłem z ludźmi, żeby pochować zmarłego. Miałem do pokonania pieszo (w porze deszczowej nie da się inaczej) 7 kilometrów w bardzo grząskim błocie po kolana. Taki etap pokonuje się w niecałe trzy godziny. Zanim rozpoczęliśmy obrzędy pogrzebowe, odbyło się tradycyjne pożegnanie zmarłego. W każdej wiosce jest jakieś święte drzewo, gdzie mają miejsce ważne sprawy wioskowe (rozstrzyganie spornych spraw przez sołtysa – pierwsza instancja sądownictwa, narady starszyzny, pogrzeby, spotkania religijne). Pod tym właśnie drzewem ustawiono trumnę. Zamiast postumentu, tzw. katafalku, było czyjeś łóżko. Wszyscy zgromadzeni podchodzili do otwartej trumny tańcząc i śpiewając w rytm tam-tamów. Kiedy już każdy zobaczył nieboszczyka, odprawiłem Mszę świętą i przemieściliśmy się w okolice zagrody zmarłego katechisty. Tam go pochowaliśmy. Na wioskach nie ma cmentarzy. Ludzie spoczywają albo na terenie swojej zagrody, albo gdzieś na obrzeżach wioski.
Po skończonej ceremonii poszedłem do żony zmarłego, żeby jej złożyć kondolencję. Nie bardzo wiedziałem, co mógłbym jej powiedzieć… Wcześniej zmarło jej troje dzieci, też na malarię (sami synowie). Została z trzema córkami. W ramach kondolencji przytuliłem ją i chyba nawet nic nie powiedziałem... Ona natomiast, cała zapłakana, zaczęła mówić i przepraszać mnie za to, że nie ma jak mnie ugościć. I że jest jej wstyd, że tak bez posiłku odchodzę i „na głodnego” muszę pokonać pieszo w błocie te 7 kilometrów drogi powrotnej. I wtedy zakręciła mi się łezka w oku... Tak sobie pomyślałem, jak bardzo miejscowi ludzie mnie szanują, a może nawet kochają. Kobieta, która wczoraj straciła swojego męża, a dziś, dosłownie przed chwilą go pochowała – ta kobieta jest zatroskana o to, że nic nie jadłem i mogę być głodny... Po rozmowie z nią byłem tak poruszony, jakoś wewnętrznie wstrząśnięty jej dobrocią, że już nawet zapomniałem o tym, że byłem głodny!
Kilka dni po pogrzebie jeden z kuzynów zmarłego katechisty zabrał do siebie wdowę oraz cały jej dobytek. Tu, gdzie jestem, kobieta będąc samą, bez mężczyzny, nie ma racji bytu. Zobaczymy, co będzie dalej... Może któryś z braci lub kuzynów jej zmarłego męża weźmie ją sobie za żonę. Jeśli nie, może wrócić do swoich rodziców, zabierając tylko swoje ubrania i nic więcej. Gdyby okazałoby się, że za jakiś czas znajdzie się kandydat, który pragnąłby ją poślubić – najpierw musi zwrócić rodzinie zmarłego męża pieniądze – równowartość sumy, jaką dali za nią jej rodzicom. I wtedy wszystko jest uregulowane. Wdowa ma zaledwie 35 lat. Tak naprawdę żal mi tej kobiety... Cóż, tak wygląda życie w Czadzie!
Czekam ciągle, aż drogi staną się w miarę przejezdne dla motorów (po zakończonej porze deszczowej). Wtedy planuję wyjazd do miasta i może uda mi się wysłać tę wiadomość. Jeśli e-mail dotarł, to znaczy, że jestem już w cywilizacji. U mnie w misji internet działa bardzo słabo. Dlatego nie odzywam się za często.
Polecam się modlitwie. Z kapłańskim błogosławieństwem.
Ks. Jakub Szałek