O początkach doświadczenia misyjnego, różnicach kulturowych między Polską a Czadem i o wyjątkowym Bożym Narodzeniu rozmawiamy z siostrą Ewą Milanowską ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek od Cierpiących, misjonarką w Czadzie.
Jakie były pierwsze wrażenia po przyjeździe do Czadu? Co było najbardziej szokujące?
Temperatura. Wysiadamy z lotniska i od razu kontrast. Uderzenie gorąca takie, jakby otworzyło się piekarnik. Idziemy do centrum gościnnego prowadzonego przez siostry i mam nadzieję, że schłodzę się wodą o temperaturze niższej niż na zewnątrz. A tu wrzątek spod prysznica [śmiech]. Także to było dla mnie szokiem. Moje oczekiwanie, że woda spod prysznica będzie zimna nie ziściło się. Nie jest to możliwe, bo temperatura ogrzewa zbiornik, w którym jest woda.
Jakie są najbardziej charakterystyczne różnice kulturowe pomiędzy Polską a Czadem?
Z jednej strony można powiedzieć, że różnice są olbrzymie, a z drugiej – problemy bardzo podobne. Z perspektywy mojego doświadczenia misyjnego twierdzę, że nigdy do końca nie zrozumiem Afrykańczyków i w drugą stronę – oni nigdy nie zrozumieją nas. To jest zupełnie inny sposób podejścia do życia. My jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że planujemy, mamy zapas czegoś. Afrykańczycy żyją z dnia na dzień. Jak pytam ich, co będą jeść w tym tygodniu, to odpowiadają: „Jeszcze nie wiem, pójdę i poszukam”. Inna sprawa, że tam zapasów nie da się robić ze względu na klimat. Trzeba mieć lodówkę, a tam nikt nie posiada lodówki. Wiec rzeczywiście posiłek przygotowywany jest z dnia na dzień i nigdy do końca nie wiadomo, czy będzie z czego go zrobić. Właściwie wszystko kręci się wokół podstawowych potrzeb i oni skoncentrowani są na tym, aby je zaspokoić.
Kolejna różnica to rozróżnienie między dobrem a złem z perspektywy człowieka ochrzczonego, chrześcijanina. Dla Afrykańczyków pewne rzeczy, które w mojej opinii nie powinny mieć miejsca, jak na przykład oddawanie czci drzewom czy składanie ofiar, nie stanowią problemu. Jest to głęboko zakorzenione w ich kulturze. Na przykład po narodzeniu oddają dziecko bożkowi czy duchowi, żeby je chroniło. I to dziecko nosi zewnętrzne znaki, że jest oddane jakiemuś duchowi. Są to różne wypalenia, cięcia, w zależności od tego, z jakiego plemienia pochodzą. Dzieci mają też przywiązane do szyi woreczki, gdzie znajdują się amulety i symbole tego obrzędu.
Czy jeśli osoba jest ochrzczona to misjonarze zachęcają, aby pozbyć się woreczków z amuletami?
Jeśli te osoby mają kontakt z siostrami i wiemy, że dziecko zostało ochrzczone i rodzina jest wierząca, to zwracamy na to uwagę. Rozprowadzamy medaliki Matki Bożej i mówimy, że to jest twoja ochrona jako człowieka ochrzczonego, poświęconego Bogu. Można powiedzieć, że zastępujemy znak przez zupełnie inny, ale jednocześnie tłumaczymy, jakie to ma znaczenie. Wydaje mi się, że właśnie w tym kierunku powinno to iść. Żeby budować na bazie tego, co jest im bliskie i drastycznie nie pozbawiać ich przyzwyczajeń. Na tym też polega stopniowe dążenie do nawrócenia społeczności.
A jak w Czadzie obchodzi się Boże Narodzenie? Czy są z tym związane jakieś szczególne tradycje?
Bardzo skromnie. Nie ma żadnej tradycji świątecznej, takiej jakbyśmy sobie wyobrażali. Tak jak w Polsce jest pasterka, to tutaj wieczorna Msza Święta, ale niewiele osób na nią przychodzi. Natomiast w pierwszy dzień świąt w kościele jest najwięcej osób. Wtedy jest świąteczna Eucharystia. Nie wiem, skąd się to wzięło, ale przyjęło się, że jest to szczególne święto dla dzieci. W tym dniu dzieci oczekują, że rodzice się o nie zatroszczą. I gdyby tego nie zrobili, to dziecko może powiedzieć, że rodzic nie spełnił swojego obowiązku. A to dla nich jest taką hańbą. I jak rozmawiam z rodzicami, to rzeczywiście czują się zobowiązani, aby tego dnia dzieci nakarmić, kupić im ubrania. Dlatego w pierwszy dzień świąt wszystkie dzieci są czyste i w nowych ubraniach.
A czy przypomina sobie Siostra sytuację, która w czasie tego wieloletniego doświadczenia misyjnego sprawiła najwięcej radości?
Dziecko, które do nas przyszło w Boże Narodzenie. Najbardziej pamiętam tę sytuację. To była nasza pierwsza Wigilia, przygotowana po polsku. Jak usiadłyśmy do stołu, byłyśmy wtedy we dwie, usłyszałam takie jakby uderzenie w bramę. I mówię do współsiostry: „Chyba ktoś do nas przyszedł”, a ona: „Tak?”. Wyszłam na zewnątrz, gdzieś po 10 minutach, ale nikogo nie zauważyłam. Otworzyłam furtkę i zobaczyłam dziecko śpiące pod bramą. Znałyśmy to dziecko, miało 5 lat. To był nasz sąsiad, wiec go obudziłam i mówię, żeby przyszedł do nas na wigilię, bo wiadomo, że zawsze jest pusty talerz. On nie wiedział, że jest taka tradycja, że jest Wigilia.
Zaskakujące było to, że kiedy posadziłyśmy go razem z nami przy stole, wyczułyśmy jego przerażenie. To były dla niego niespotykane warunki. Tutaj nie ma czegoś takiego, że jest nakryte do stołu. Chociaż u nas wtedy posiłek był bardzo skromny, bo miałyśmy tylko barszczyk i naleśniki, ale dla niego to było wielkie wydarzenie. My same nie wiedziałyśmy, jak mamy się zachować, widząc jego zaskoczenie. Zeszłyśmy więc z posiłkiem o poziom niżej i usiadłyśmy na podłogę. On był tak zaskoczony i tak szczęśliwy, że mógł coś zjeść, że dla mnie to była niesamowita chwila. Taka chwila radości. Odczytałyśmy go jako gościa. Jako przyjście Pana Jezusa. To było wyjątkowe Boże Narodzenie.